Francja – kraj, który na pewno wielu z Was odwiedziło. Kraj, z którego pochodzi ogromna ilość wspaniałych gatunków wina. Kraj, skąd pochodzi używana – niesłusznie – pod każdą szerokością geograficzną na całym świecie nazwa wina musującego „szampan”. We Francji byłem wielokroć. Ale to, co chcę Wam opisać, wydarzyło się w Strasburgu, gdzie byłem w siedzibie Parlamentu Europejskiego.
Podpatrywaliśmy tam naszych parlamentarzystów. Praca to ogromnie uciążliwa i trudna. A dlatego, że składała się z dwóch na pozór wykluczających się czynności: bezustannego oczekiwania i ogromnego pośpiechu.
Czekanie na wywiad po kilkadziesiąt minut, a niejednokrotnie kilka godzin, kiedy w najbliższym zasięgu nie ma się czego napić, ani gdzie usiąść. Po kilkunastu godzinach pracy z ogromną przyjemnością udawaliśmy się do niewielkiego hotelu.
Zupełnie przypadkowo trafiliśmy w to miejsce, ale zostaliśmy mile zaskoczeni, bo okazało się że żona właściciela – Ewa, jest z pochodzenia Polką i niekoniecznie z idealnym akcentem znad Wisły, ale za to biegle posługiwała się naszym językiem, co jak później się okazało, szalenie nam pomagało w zrozumieniu opowieści jej męża, który miał na imię Simon. W tymże hotelu delektowaliśmy się wspaniałą francuską kuchnią, wybornym winem i cudowną atmosferą.
I tak nawiązała się pewnego rodzaju zażyłość między ekipą telewizyjną a nim. Myśmy w jego knajpce jadali wspaniałe potrawy, delektując się dobrym winem (i wytrzymującym nasze portfele), a Simon za to wypytywał nas o nasz kraj, bo nigdy nie był nad Wisłą (jak się okazało jego żona również w Polsce nigdy nie była, ponieważ to rodzice Ewy wyemigrowali z Polski do kraju Franków po zawierusze wojennej).
W rewanżu raczył nas różnego rodzaju opowieściami dotyczącymi jego kraju, a jako, że był absolwentem filologii francuskiej i historii Francji, mógł dużo opowiedzieć na ten temat.
Podczas jednej z takich kolacji, kiedy to siedzieliśmy z właścicielem przy stoliku koło okna, rozmawiając o tym i o owym zobaczyliśmy, jak kilku młodzieńców na ulicy przed lokalem pokazywało sobie nawzajem środkowy palec u ręki. W tym momencie Simon przerwał w pół zdanie zaczęte wcześniej i zapytał, czy i w naszym kraju taki gest jest również znany. Oczywiście przytaknęliśmy. Na co Simon zapytał, czy wiemy, jaka jest historia pokazywania tego palca.
Żaden z nas nie miał bladego pojęcia o tym, że ten obraźliwy gest może mieć jakąkolwiek historię. Simon poprosił żonę o dostarczenie z piwnicy kolejnego dzbana dobrze schłodzonego wina, a po napełnieniu naszych szklaneczek zaproponował, że opowie historię tego gestu, która ma już (nie uwierzycie!!!) około 500 lat.
Ale po kolei. Zaczniemy od rzeczy, zdawałoby się zupełnie nie mającej nic wspólnego z naszym tematem, a mianowicie od łuku. Łuk w dziejach ludzkości jest znany od około ośmiu tysięcy lat. Polska nazwa tej najstarszej broni o zaawansowanej technice, pochodzi prawdopodobnie od mongolskiego słowa „uk”. Broń ta miała swoje wzloty, jak i zapominano o niej.
Prawdopodobnie największym popularyzatorem tego oręża stał się Wilhelm I Zdobywca. Urodził się na terenie Francji, a ściślej w prowincji Brytanii, gdzieś w pierwszych latach XI w. Zebrał potężną (jak na tamte czasy) armię składającą się w przeważającej liczbie z doskonale wyszkolonych łuczników i przeprawił się do Anglii, gdzie w 1066 r. w bitwie pod Hastings, pobił niezbyt mocnego i źle uzbrojonego przeciwnika, po czym razem ze swoimi wojskami osiadł tam na stałe.
Region, gdzie zamieszkał na wyspie, nazwał Bretanią. Tam też utworzył liczącą się w Europie szkołę łuczników, zdając sobie sprawę, że jest to doskonała broń podczas walki na dystans. Doskonalił również technicznie ten oręż. Po wielu próbach i przez wiele lat na wielu gatunkach drzew, z których wykonywano łuki, wojownicy Wilhelma, a później jego następców, doszli do wniosku, że łuk wykonany z drzewa cisowego jest najlepszy.
Z czasem zaczęto wykonywać łuki, które dziś określilibyśmy jako hybrydowe, a mianowicie środek łuku był z drzewa cisowego, natomiast po brzegach dodawano zwierzęce rogi, a cięciwę wykonywano z bydlęcych jelit.
To właśnie Wilhelma uważa się za prekursora genialnej szkoły łuczniczej na wyspie. Z czasem jego łucznicy stali się najlepsi w średniowieczu.
Łuk na owe czasy był bronią straszliwą. Można było oddawać strzały z większej odległości. Świetnie wyszkolony i z dobrym sprzętem łucznik, mógł celnie strzelać z dystansu 130 m, gdzie z tej odległości był w stanie przebić nawet zbroję. Każdy z wojowników mógł wystrzelić od siedmiu do dziewięciu strzał na minutę z 80% celnością.
Dodatkowym atutem była cisza podczas ataku – wróg nie zdawał sobie sprawy, skąd nadlatują śmiercionośne, drewniane pręty, z przodu zakończone metalowym ostrzem z zadziorami (wędkarze wiedzą, o co chodzi), które podczas wyciągania powodowały dużo większe urazy niż podczas wbicia w ciało trafionego.
Łucznicy gotując się do boju wyciągali strzały z kołczana i wbijali je przed sobą. Ten sposób przygotowania miał dwa poważne atuty. Pierwszy, to dużo większa szybkość przy sięganiu po następną strzałę, drugi dużo poważniejszy, a mianowicie na grocie wbitym w ziemię zostawało mnóstwo brudu, ziemi i gnijących liści i po osiągnięciu celu grot wprowadzał do rany mnóstwo bakterii i zarazków.
Szacuje się, że liczba zabitych strzałą od razu, równa się liczbie ludzi ranionych, którzy zmarli dużo później po bitwie na skutek licznych infekcji poczynionych zanieczyszczoną strzałą.
Apogeum popularności tego oręża przypada na okres „Wojny stuletniej” trwającej 116 lat od 1337 r. do 1453 r. Wojny, którą rozpoczął angielski król Edward III walczący z królem Francji Filipem IV. Wojska Edwarda przybyły na teren Francji, gdzie wojna toczyła się z różnym skutkiem. Aż doszło do potężnej bitwy stoczonej 26 sierpnia 1346 r. pod Cresy. Starło się tam (według różnych zapisków) od 18 do 22 tysięcy Francuzów z zaledwie ośmiotysięczną armią króla Edwarda III.
Francuzi byli ogromnie pewni wygranej. Wieczór i noc poprzedzającą bitwę z góry świętowali wygraną podczas kolacji suto zakrapianej winem, nie zdając sobie sprawy, że naprzeciw siebie mają kwiat brytyjskich łuczników. Los bitwy rozstrzygnął się już na samym początku boju. Na armię Filipa nadleciało w jednej chwili kilkanaście tysięcy strzał.
Do napięcia dobrze wykonanego cisowego łuku trzeba było użyć siły od 85 do 110 kilogramów. A mogły tego dokonać dwa palce: wskazujący i środkowy. Z całej dłoni są to dwa najsilniejsze palce. Na palcu środkowym opierano koniec strzały a palec wskazujący ją przytrzymywał. Strzała wypuszczona z takim impetem, dodatkowo umazana w bagnistej mazi trafiając przeciwnika, skutecznie go eliminowała.
Technika wprowadzana w szkołach łuczniczych Anglii brała pod uwagę, do kogo strzelano. Używano innych grotów przeciwko piechocie, innych przeciwko zbrojnym w pancerze, a jeszcze innych przeciw lekkozbrojnej jeździe.
Bitwa ta przerodziła się w potworną klęskę Filipa. Zaledwie ośmiotysięczna armia wprost zmiotła przeważające szeregi francuskie. Do tego stopnia, że do walki bezpośredniej doszło tylko w niewielu miejscach i na bardzo niewielką skalę. Z życiem uszła zaledwie garstka wojowników, z których większość zmarła później na skutek infekcji i gangreny.
Francuzi z ogromną goryczą przyjęli swoją klęskę i postanowili zemścić się. Filip IV rozkazał, aby wszystkim złapanym Anglikom (bo wówczas nie było mundurów, po których by rozróżniano cywila od żołnierza) obcinano środkowy palec.
Jaki był sens okaleczania żołnierza. Po pierwsze, palec środkowy i palec wskazujący mają największą siłę uciągu cięciwy, której palce wskazujący i serdeczny nigdy nie osiągną. Po drugie, przytrzymanie strzały przez sąsiednie palce wskazującego i środkowego jest znacznie łatwiejsze, niż przez palce wskazujący i serdeczny. Jeżeli mi nie wierzysz Szanowny czytelniku, to wykonaj proste doświadczenie. Uchwyć ołówek lub długopis palcami wskazującym i środkowym, a później staraj się uchwycić palcami wskazującym i serdecznym. Prawda, że w tym drugim przypadku jest to trudne, a dla wielu wręcz niemożliwe.
Zemsta francuskich żołnierzy była ogromna. Sam fakt bycia Anglikiem był wystarczającym pretekstem dla mścicieli Filipa, aby go pozbawić środkowego palca.
Wielu Anglików nie tylko łuczników, którym udawało się ujść przed pogonią odwracało się do pozostawionych w tyle oprawców i pokazywało palec środkowy krzycząc w ich kierunku „Widzicie! ocaliłem swój palec i na pewno go użyję przeciwko wam”. Pierwotnie gest ten nie był gestem obraźliwym, a wręcz gestem chwalenia się. Dopiero na początku drugiej połowy XX wieku zmieniono sens jego na obraźliwy.
Jedno z francuskich powiedzeń, które poznałem podczas innego pobytu w tym pięknym kraju brzmi: „Dziś położę się spać z dużo większą wiedzą niż rano wstałem”. I tą właśnie sentencją pożegnałem dzień, w którym poznałem tę historię opowiedzianą przez naszego francuskiego przyjaciela Simona.
Tekst: Janusz Wiechowski