Aktualności

15 października 2020

Kazachstan – tam, gdzie króluje step

Kazachstan – kraj ośmiokrotnie większy od Polski położony ok. 6 tys. km na południowy wschód od naszej ojczyzny. Kraj, jeden z nielicznych, a może i jedyny na świecie, gdzie znajdują się wszystkie pierwiastki z tablicy Mendelejewa. Kraj, gdzie króluje step. Kraj dokąd po dwóch nieudanych powstaniach – listopadowym i  styczniowym, car zsyłał Polaków.

Przymusowo deportowano tam wiele tysięcy polskich patriotów wraz z całymi rodzinami. Przez cały okres zaborów, z mniejszym lub większym nasileniem, byli tam zsyłani Polacy, karani tą okrutną karą za najbłahsze przewinienia. Potem podtrzymywał tą niechlubną i ponurą tradycję przywódca Związku Radzieckiego – Józef Stalin. Różnica między niewolą za czasów carskich, a niewolą stalinowską była zasadnicza. Za caratu zesłańcy pracowali sześć dni, a niedziela była dniem odpoczynku. Za czasów Stalina zesłaniec pracował dziesięć dni, dopiero jedenasty był dniem odpoczynku. Długa, bogata i tragiczna jest historia wywózki Polaków na bezgraniczne połacie stepów kazachskich.

Ja tam znalazłem się z własnej woli. Byłem tam w sumie 4 razy. Miastem o największej liczbie potomków polskich zesłańców jest Kokczetau – Kokczetawa – miasto płożone w północnej części tego ogromnego kraju w stepie Iszymskim. W Kazachstanie króluje język rosyjski. Język kazachski jest bardzo ubogi i infantylny. Tak więc brakujące określenia w słownictwie kazachskim uzupełnia się słowami rosyjskimi, oczywiście z twardym kazachskim akcentem. Dla kogoś, kto zna język rosyjski (tu będę nieskromny – znam go biegle i w mowie i w piśmie) jest to i dziwne i śmieszne.

Jednym z takich przykładów zapożyczeń i infantylizowania jest nazwa waluty obowiązująca w Kazachstanie. Tak jak w Polsce nazwą jednostki walutowej jest złoty, to w Kazachstanie nazwą jednostki walutowej jest tengie. Jaka jest etymologia tego słowa  – już wyjaśniam.

Kazachowie w zamierzchłej przeszłości, jako plemiona nomadyczne, czyli plemiona, które przemieszczały się z miejsca na miejsce wraz ze swymi stadami owiec i jaków, a także wielbłądów, prowadziły handel – jak byśmy to dziś powiedzieli – barterowy, czyli wymieniali towar za towar. Niepotrzebne były im pieniądze, bo nadwyżki tego, co sami wyhodowali wymieniali z innymi na to, co było im potrzebne. Dopiero w XVIII wieku, kiedy dotarli tu Rosjanie, zaczęli wprowadzać pieniądze. W słownictwie pierwotnych kazachskich ludów wędrownych nie było potrzebne takie słowo jak pieniądz, więc i nie było potrzeby wymyślenia go. Jak na pewno wielu z czytelników wie, że słowo – pieniądze w języku rosyjskim to dzieńgi. Tak więc Kazachowie szybko tak nazwali swoja walutę – z tym, że język kazachski, jak prawie wszystkie języki azjatyckie, jest językiem twardym – i ze słowa mówionego przez Rosjan miękko – dzieńgi, powstało słowo mówione twardo – tengi. Tak więc, jeżeli szanowny czytelniku idąc do sklepu w naszym kraju i płacisz np. 25 złotych, to w Kazachstanie – tłumacząc na język polski, zapłacisz 25 pieniędzy. Oryginalne – prawda?

Za czasów potęgi Związku Radzieckiego Kazachstan był traktowany przez przywódców z Kremla, jako największy na świecie poligon wojskowy. To tam w rejonie Semipałatyńska Rosjanie przeprowadzali próby z bronią atomową. W  Semipałatyńsku także znajdują się najbogatsze i największe kopalnie uranu. W Kazachstanie na półwyspie Bajkonur znajduje się „Miasteczko Gwiezdne” miejsce, skąd Rosjanie wystrzeliwują swoje rakiety w kosmos.

Kiedy pierwszy raz leciałem do Semipałatyńska na pokładzie samolotu leciała też ekipa telewizji japońskiej. Po wyjściu z samolotu redaktor japońskiej ekipy NHK (odpowiednik naszej TVP) wyciągnął z podręcznego bagażu Licznik Gaigera. Młodszemu czytelnikowi wyjaśniam, że to jest urządzenie wykrywające promieniowanie  radioaktywne. Zaraz po włączeniu odezwał się bardzo głośno, specjalny brzęczyk zamontowany wewnątrz aparatu informujący o dość poważnym skażeniu. Japończycy złapali się za głowy i w ogromnym popłochu i pośpiechu wsiedli do tego samego samolotu i tyle ich widziano. A my Polacy – husaria, odwaga i ułańska brawura – zostaliśmy tam dwa tygodnie. Co prawda, kiedy to po ciężkim dniu pracy szedłem na niezbyt daleko położony od hotelu bazarek i kupowałem ogórki, pomidory i cebulę, to koledzy po przyrządzeniu przeze mnie takiej sałatki wyłączali światło w pokoju i przyglądali się, czy ta ulubiona przeze mnie sałatka nie świeci.

Step nie ma nic w sobie romantycznego, no chyba, że jest się na wykupionych wczasach, gdzie jedną z rozrywek urozmaicających pobyt jest wycieczka na kilka godzin, podczas której program przewiduje postój przy jurcie, gdzie serwowany jest kumys. Napój ten to wyjątkowe obrzydlistwo: sfermentowane kobyle mleko z pływającymi po wierzchu krupami tłuszczu wytrąconego przez upał – na zewnątrz jest 40-45 stopni ciepła, a kumys ma tak gdzieś między 5 a 6% alkoholu i jedyny plus to taki, że w obie strony smakuje tak samo. Wiem co mówię. Wielu Europejczyków, których widziałem, nie było w stanie utrzymać go w żołądku dłużej niż 4 minuty. Ja mam – jak to mówi moja żona – strusi żołądek i nie takie płyny i pokarmy nie robiły na moich trzewiach żadnego wrażenia. Step to gorsze miejsce od pustyni. Jeżeli znajdziesz tam wodę – co nie jest większym problemem, to na sto procent jest to woda o podwyższonej ilości soli. Nie jest tak słona jak w morzu, ale picie jej w większych ilościach może spowodować dolegliwości żołądkowe. Jadąc przez kilka godzin przez równinę stepu nagle zobaczyłem …  jezioro. Równina stepu, ani jednego drzewa lub choćby krzaka i jezioro. Fatamorgana – myślę sobie. Upał ogrzewający płaszczyznę ziemi porośniętej rachityczną trawą potrafi płatać takie figle. Fatamorgana ma to do siebie, że nie pozwala się do siebie zbliżyć. Podążasz w jej kierunku, a ona wciąż jest daleko, daleko przed tobą. W tym przypadku fatamorgana nie znikała. Po dojechaniu rzeczywiście do wody, poczułem się jak bohater filmu „Kingsajz”. Staliśmy przed monstrualną kałużą, na brzegach której nie było żadnych zarośli. Było na tyle ciepło, że postanowiliśmy się wykąpać. Ta „kałuża” miała średnicę tak około 600 metrów i w najgłębszym miejscu sięgała mi ciut powyżej pasa.

Przez dwa tygodnie mojego pobytu tam, w jakże innym kulturowo i mentalnie kraju, odwiedziliśmy mnóstwo potomków polskich zesłańców. Wielu jeszcze potrafiło mówić po polsku z pięknym wańkowiczowskim zaśpiewem. Opowiadali nam o tym, że jak nie było żadnych książek do nauki języka polskiego, to uczyli polskiej mowy swoje dzieci z poematu „Pan Tadeusz” Adama Mickiewicza, sprytnie oprawionego w okładkę książki „Wojna i pokój” dla zmylenia rosyjskich nacialników. W okolicach Karagandy będąc w jednej z polskich rodzin, usłyszałem nieprawdopodobną historię jaką przeżył jeden z zesłańców, a pradziadek dziewczyny, która to nam opowiedziała.

Po stłumieniu powstania listopadowego, carskim ukazem pradziadek mojej rozmówczyni wraz z żoną i dziećmi został skazany na zsyłkę. Na spakowanie siebie i rodziny miał półtorej godziny, po czym zapakowany z całym dobytkiem na dwie kibitki, to takie – ni to dorożki, ni to bryczki -wyruszył w podróż na bezkresne kazachskie stepy bez prawa powrotu do ojczyzny. Podróż ta trwała dziewięć tygodni.

Nasz bohater został skierowany do najcięższej pracy – pracy przy budowie dróg. Step ma to do siebie, że kiedy jest sucho można nim bez problemu podróżować, czy to konno, czy bryczką. Pierwszy problem pojawia się, kiedy pada deszcz, albo na wiosnę topnieje śnieg. Wtedy podróż taka jest praktycznie niemożliwa. Drugi problem to taki, że kiedy można jechać po suchym stepie, to raptem przez 2 – 2,5 miesiąca w roku. Pozostały czas to grzęzawisko, po którym dystans dwudziestu kilometrów pokonywało się cały dzień. Praca przy budowie drogi polegała na tym, że na pas o szerokości dwudziestu metrów trzeba było nanieść w koszykach ziemi z obu stron drogi tak, że powstawał rów o szerokości 25-30 metrów po obu stronach, a droga była wyniesiona na wysokość ok. 2-2,5 metra ponad poziom terenu. Tak „zbudowany” trakt dawał gwarancje szybszego podróżowania, bo woda prawem grawitacji spływała na pobocze umożliwiając lepszą komunikację. Taka „kolonia” zeków, co jest skrótem od rosyjskiego słowa zakluczionnyj, a w przekładzie na polski znaczy więzień, mieszkała w stepie, w ziemiankach, czyli w dołach wykopanych w ziemi i przykrytych darnią. „Kolonia” taka nie miała żadnych drutów kolczastych, ani zwyżek wartowniczych, ani wartowników z psami, ani innych podobnych szykan, jakie widuje się na filmach, a które służą do podkolorowania grozy obozów pracy. Nikt z takiej koloni nie uciekał. I nie dlatego, że lubił ciężką pracę. Powodem była tak prozaiczna sprawa jak… odległość. Do najbliższej wioski lub miasta było 600-800 kilometrów. Nasz zakluczionnyj ciężko pracował nosząc ziemię w koszyku przez wiele tygodni. Praca ciężka, podłe wyżywienie i coś, co jest straszniejsze niż te pierwsze dwie rzeczy na raz. Tym czymś jest buran. Buran to nazwa wiatru, tak jak nasz rodzimy halny. Różnica jest zasadnicza. Halny w naszych Tatrach wieje 3-4 dni. Buran wieje 4-5 tygodni. Ten wykańczający psychicznie wiatr doprowadził do samobójczych śmierci równie dużo istnień ludzkich, co głód i ciężka praca. Bohater tej historii był bardzo silny psychicznie i nie upadał na duchu. Znacznie pomagała mu w tym umiejętność plastyczna. Z mizernych racji żywnościowych chleba, zawsze coś tam zostawiał, aby ulepić jakieś figurki, którymi to ozdabiał swoją ziemiankę.

Pewnego razu do jego ziemianki przyszedł nacialnik atdieła i zdziwiony zapytał – co to jest? Zek odparł, że on sam to robi. Dobrze, skoro masz taki talent, to do pracy będziesz chodził tylko na pół dniówki, a drugie pół dniówki będziesz robił takie figurki do mojej ziemianki. Dostaniesz glinę, dostaniesz większą porcję jedzenia i pracując w mojej ziemiance będziesz miał ciepło.

Radości z takiego obrotu sprawy nie muszę chyba opisywać. Nasz więzień pracował w lepszych warunkach, a i rodzina – żona i dwie córki jadły lepiej. Taki stan rzeczy trwał kilka tygodni. Do momentu kiedy to nacialnika atdieła nie odwiedził nacialnik rajona. Bardzo spodobały mu się rzeźby w ziemiance podwładnego i zainteresował się autorem. Ten pokrótce opowiedział mu o takim jednym polaczku,  którego ma w swojej „kolonii”. Nie trzeba było długich targów, aby podwładny nacialnika rajona „wypożyczył” mu tego zeka-artystę. Tak więc nasz zesłaniec wraz z rodziną trafił do domu nadzorcy, gdzie mieli godziwe warunki bytu, a on sam pracę, która dawała mu satysfakcję, a co najważniejsze – już nie pracował tak ciężko przy budowie drogi. A i kariera projektanta wnętrz – dziś byśmy to tak określili – stała przed nim otworem. Trafiał pod dachy coraz to znamienitszych dygnitarzy rosyjskich, a za swą pracę otrzymywał wynagrodzenie. Wciąż był niewolnikiem, ale w ogóle tego nie odczuwał. Z każdą wykonaną pracą trafiał do coraz wyższych sfer. I tak po kilku latach, tak dobrze rozwijającej się kariery zaproponowano mu urządzenie dworu carskiego. Rodzina Romanowych, carów Rosji miała w każdym kraju swojego carstwa pałace, do których przybywali na odpoczynek, wakacje lub w sprawach wagi państwa. Taki pałac też wybudowano w Karagandzie. Zek przyjął propozycję i wykonał pracę rewelacyjnie. Jeszcze dziś, jeżeli ktoś z Was trafi do Karagandy i odwiedzi ten pałac, będzie mógł podziwiać kunszt naszego rodaka. Prace trwały dwa lata. Na zakończenie wyśmienitego dzieła przyjechał zaciekawiony, a wcześniej poinformowany o niezwykłym talencie Polaka, syn cara. Obejrzawszy dzieło carewicz poklepał wykonawcę z uznaniem po plecach, wyciągnął trzos z zapłatą, a na dodatek w uznaniu genialnego kunsztu zdjął z palca carski sygnet i podarował byłemu powstańcowi. Polak rzucił pod nogi carewicza i sakiewkę i sygnet mówiąc: a ja mam gdzieś, Ciebie, twoje pieniądze i twój pierścień. Carewicz wpadł w furię, a nasz bohater trafił do tej samej „kolonii”, w której rozpoczął swoją karierę i wrócił do kopania rowów i usypywania dróg.

Podczas kolejnej wyprawy do Kazachstanu zaproponowano nam odwiedzenie kompleksu Borowoje.  Rano nasz przewodnik, a za razem kierowca powiedział, że jedziemy zobaczyć Kazachską Szwajcarię. Ruszyliśmy z Kokczetawy samochodem i już po czterech godzinach jazdy na horyzoncie stepu równego jak stół ukazały się naszym oczom…. góry. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego gdyby nie to, że kompleks tych gór miał kształt owala, który można było, objechać równiutkim stepem w czasie nie dłużej jak pięć godzin. Ot po prostu kaprys natury. Wokół kilka tysięcy kilometrów kwadratowych równego stepu, a tu kilkanaście kilometrów kwadratowych najprawdziwszych gór, ze skałami urwiskami i osiemdziesięcioma ośmioma większymi, mniejszymi i całkiem malutkimi jeziorami. Najwyższy szczyt tego kaprysu natury nazywa się Siniucha, co można przetłumaczyć jako Niebieska i ma 967 metrów wysokości. Nasz znakomity przewodnik Dymitr opowiedział nam mit, w jaki sposób na równiutkim stepie znalazły się góry. Otóż pewnego razu kazachski bohater narodowy Audar Kose szedł sobie przez step, gdy nagle pojawił się Allach i zaproponował Kazachowi zabawę w chowanego. A gdzie tu można się schować, kiedy step jest równiutki jak stolnica – odparł  starzec. Ty się nie obawiaj – powiedział Allach, po czym odpiął do pasa bawoli róg, w którym miał ziemię i kamienie. Wyciągnął zatyczkę z cieńszej strony i usypał przed sobą górkę, za którą się skrył przed oczami Audara. Przypinając na powrót róg do pasa Allach zapomniał umieścić zatyczkę na swoim miejscu i piach wraz z kamykami wysypywał mu się z  rogu. Mężny starzec zachodził to z jednej, to z drugiej strony góry, żeby zobaczyć Allacha, a ten unikając wzroku Audara przemieszczał się to w lewo to w prawo nieświadom, że cały czas z rogu ubywa mu piachu i kamieni, a na ziemi usypuje się coraz więcej i więcej gór, góreczek i pagórków. Do wieczora Audar nie mógł odszukać Allacha i dał za wygraną, a Allach na pamiątkę tej zabawy zostawił ludziom to cudowne miejsce.

Do Borowoje prowadzi jedna droga od południowej strony. Szosa okrąża w trzech czwartych  jedno z wielu pięknych jezior. Dymitr zwrócił naszą uwagę na skałę znajdującą się po środku jeziora. Polecił nam patrzeć na skraj skały, który przypominał profil kobiecej, młodej twarzy. Kiedy już to dostrzegliśmy, to Dimka (zdrobniale od imienia Dymitr) oznajmił, że jak przejedziemy drogą po obwodzie tego jeziora, to twarz tej młodej dziewczyny się zestarzeje i zmieni się w profil twarzy staruszki. Jazda trwała jakieś 7-8 minut i rzeczywiście, na naszych oczach głazy tak się układały, że można było przy odrobinie wyobraźni widzieć jak szlachetnie ukształtowane czoło, lekko zadarty nosek, ładny wygląd podbródka zamienia się w bezładną fryzurę, krogulczy kształt haczykowatego nosa i podwójny starczy podbródek, co w całości przedstawiało szybko starzejącą się kobietę. Jeździłem tą drogą jeszcze trzy razy i za każdym razem oglądałem to zjawisko z ogromnym podziwem.

Inna piękna rzecz, którą widziałem w Kazachstanie, to kanion Czaryn, a znajduje się 380 kilometrów od byłej stolicy Ałma-Aty. Kanion ten jest drugim na świecie, co do długości, po wielkim kanionie w stanie Colorado w Ameryce Północnej. Jadąc stepem, nagle przed autem ukazuje się długa na 30 kilometrów, szeroka na około półtora kilometra i głęboka na 400 metrów rozpadlina w ziemi. Kiedy tak stałem na krawędzi tego, bardzo słabo rozpropagowanego wśród turystów cudu natury, po raz kolejny czułem się jak bohaterowie już wspomnianego wcześniej filmu „Kingsajz”. Byłem tam w czerwcu. W klimacie kontynentalnym lato jest bardzo upalne, a zimy srogie. Temperatura nad stepem wynosiła około 35 stopni. Natomiast, kiedy zeszliśmy na dno kanionu termometr wskazywał 58 stopni Celsjusza i bez zapasów wody nie uszlibyśmy daleko. To, co ukazało się naszym oczom zrekompensowało trudy pięciogodzinnej podróży, w ponad trzydziestostopniowym upale, w samochodzie bez klimatyzacji. W początkowej części kanionu roślinność jest bardzo uboga z powodu braku wody. Tylko po nierównościach terenu słabe podmuchy wiatru taczały kule opuncji kolczastej, takiej samej rośliny, jaką widujecie na westernach. Im dalej w głąb, to kanion stawał się coraz głębszy. Wędrowaliśmy po dnie kanionu ponad trzy godziny, aż  dotarliśmy do rzeki Czaryn, od nazwy której nazwano ten kanion.  Dochodząc do brzegu rzeki zwróciło naszą uwagę drzewo. Każdy z nas ma wokół siebie tyle drzew, że praktycznie nie zwraca na nie uwagi. Jak go ujrzeliśmy po raz pierwszy, to byliśmy oddaleni od niego jakieś półtora kilometra. To drzewo przykuło naszą uwagę z dwóch powodów. Pierwszy powód to to, że było to jedyne drzewo w zasięgu wielu kilometrów, jakie ogarniały nasze oczy. Drugi powód to, że z daleka wydawało nam się jakieś inne, nie przypominające żadnego drzewa na świecie. Wzbudziło naszą ogromną ciekawość i pomimo ogromnego upału szliśmy coraz szybciej. Kiedy byliśmy jakieś kilkadziesiąt kroków od niego, to dopiero wtedy uświadomiliśmy sobie, że oprócz liści na wszystkich gałęziach od podstawy po czubek jest obwieszone …. paskami najróżniejszych materiałów. Kawałkami oderwanymi od koszulek, paskami oderwanych od chusteczek do nosa, fragmentów czapek i diabli wiedzą z czego jeszcze. Nasz nieoceniony przewodnik Dymitr na nasze pytanie, co to jest, powiedział nam – Wy Europejczycy, jeżeli jesteście w jakimś pięknym miejscu, o którym nie chcecie zapomnieć, a do którego chcecie wrócić, wrzucacie pieniążek. Takim przykładem jest fontanna Di Trevi w Rzymie, na której dnie znajdują się monety z całego świata – nie wykluczone, że i nasze kazachskie tengie też tam się znajdują. My natomiast, jeżeli nie chcemy o jakimś miejscu zapomnieć, do którego chcemy wrócić, zawiązujemy wąski pasek materiału.

Pewnego razu postanowiliśmy pojechać do Medeo. Właśnie tak się nazywa położony najwyżej na świecie ośrodek przygotowań olimpijskich. Tu przyjeżdżają narodowe kadry wielu dyscyplin sportowych z wielu krajów obu półkul świata. Ośrodek ten jest położony na wysokości 2700 m n.p.m., czyli znacznie wyżej niż nasze rodzime Rysy – najwyższy szczyt w polskiej części Tatr. Podjechać tam było bardzo trudno. Nie wszystkie samochody mogły sprostać takiemu wyzwaniu, ale jak już się tam dostaliśmy, to rozkosz patrzenia na szczyty gór Tien-Szan była oszałamiająca.

Kazachstan jest darem Allacha dla Kazachów. Allach obdarował ich niezliczonymi bogactwami. Jadąc po niezmierzonych kazachskich stepach w kierunku miasta Bałchasz zobaczyliśmy w suchym piasku miejsce w kształcie nieregularnego koła o średnicy 60-70 kroków, jakby ktoś tam przed godziną wylał wodę i woda wsiąkła, ale piach jeszcze nie wysechł. Na pytanie, co to jest, kierowca odpowiedział nam, że to… ropa naftowa. Naturalne złoża tego cennego na całym świecie towaru, tu podsiąkają samoistnie od dołu i wystarczy kilka razy ruszyć szpadlem. I tak jak u nas na wiosnę w dołku wykopanym w ogródku zbiera się woda, tak tam po kilku chwilach dołek napełnia się ropą naftową.

Obfitość tak wielu naturalnych bogactw naturalnych ośmieliła włodarzy tego ogromnego kraju do podjęcia decyzji i wzorem Australijczyków wybudowano w szczerym stepie stolicę od podstaw. Miasto to nazywa się Astana i jest jednym z najnowocześniejszych, jeżeli nie najnowocześniejszym miastem w tej części Azji. Wszystko budowano od podstaw i rzeczywiście wszystko budzi ogromny podziw. Ale o tym przy następnej okazji.

Tekst i fot.: Janusz Wiechowski

Dostępność