Aktualności

28 maja 2020

Czukotka, kraj wiecznej zmarzliny

Podróż do krainy wiecznej zmarzliny odbyłem w 1983 roku w celu realizacji filmu dokumentalnego, który miał za zadanie przybliżenie zwykłemu polskiemu obywatelowi bardzo egzotyczne miejsca na ziemi. Wyprawa ta była nawet nie tyle egzotyczna, co prawdziwie pionierska. W tamtych latach jeszcze nie dysponowałem dobrym sprzętem do fotografowania, więc nie przywiozłem żadnych zdjęć ukazujących moje niesamowite przeżycia, ale do rzeczy.

Któż z nas nie słyszał opowieści o Czukczach. Ja podróżując po dużej części „bywszego sojuza” słyszałem od wielu ludzi na północy, południu i centralnej Rosji mnóstwo kawałów o Czukczach, jak u nas o Wąchocku. Wszędzie pod każdą szerokością geograficzną u naszych wschodnich sąsiadów opowiadano mi ogromną ilość dykteryjek na ich temat. W przeważającej większości bardzo – delikatnie mówiąc – niezbyt przychylnych, a wręcz wyśmiewających to dzielne, acz niewielkie plemię.
Czukczowie są bardzo blisko spokrewnieni z  Indianami Ameryki Północnej, a także z Inuitami – pierwotnymi mieszkańcami najdalej wysuniętych na północ wyspami Japonii. Przez setki, a najpewniej tysiące lat dotarli z Alaski przez cieśninę Beringa. To naprawdę nie jest zbyt daleko, nawet jak na pierwotne sposoby przemieszczania się tu na tej surowej i groźnej północy. Trzeba dodać że wówczas można było przejść z Azji do Ameryki Północnej suchą stopą z powodu dużo niższego stanu wód na całym globie. Z małej miejscowości o nazwie Naukan na Czukotce do Wales na Alasce, to około sto sześćdziesiąt kilometrów, co dla człowieka bardzo zahartowanego zimnem koła podbiegunowego nie jest barierą nie do pokonania.

W tak odległą podróż z ekipą Telewizji Polskiej wyruszyłem z Dworca Centralnego w Warszawie pociągiem, aby po 9 godzinach znaleźć się w stolicy Kraju Rad. W Moskwie z dworca lotniczego Domodiedowo ruszyliśmy „Tutką”, czyli Tupolewem do Nowosybirska. Lot trwał 10,5 godziny. Tam musieliśmy czekać na lotnisku do następnego dnia na samolot, który nas zabrał do Jakucka, stolicy Jakucji. Lot samolotem marki Antonow trwał 6 godzin. Kolejne 6 godzin czekania i wsiedliśmy do samolotu „Jak 40”. Tym niewielkim samolotem dolecieliśmy do stolicy Czukotki – Anadyru. Podróż łącznie, biorąc pod uwagę zmiany stref czasowych trwała trzy doby. Nie muszę nadmieniać – bez porządnego snu ani kąpieli.

Anadyr – maleńkie lotnisko bez pasów startowych jakie znamy w Europie, twardych i betonowych. Tu takie pasy startowe nie są potrzebne, bo lądujemy na wiecznej zmarzlinie, czyli w takim miejscu, gdzie powierzchnia gleby prawie nigdy nie osiąga dodatniej temperatury. Natura sama pomaga awiatorom.
Anadyr – miasto, a właściwie miasteczko założone przez Rosjan gdzieś w latach dwudziestych dwudziestego wieku. Zanim Rosjanie wybudowali tu budynki, a raczej blokowiska z wielkiej płyty, takie jakie są znane każdemu z nas, rodowici mieszkańcy tej krainy mieszkali w szałasach podobnych do mongolskich jurt. Szałas ten zbudowany z drewnianych żerdzi obciągniętych skórami ze zwierząt Jaków nazywa się „czum”. Ja tam byłem w 1983 roku, więc w samym mieście już czumów nie było.
Zafascynował mnie pomysł, w jaki sposób budowano tu chodniki na ulicach. Domy stawiano na niewysokich ni to palach ni blokach betonowych, a przed tymi budynkami budowano drewniane pomosty. Ten, kto budował dom,  przed domem, na całej jego długości przylegającej do ulicy, budował pomost, który stykał się z sąsiednim pomostem i tak powstawał chodnik. Pomosty te budowano na różnych wysokościach, tak więc droga po takim chodniku była urozmaicona, bo dochodziły jeszcze dwa, trzy lub więcej schodków. Zapytacie po co to wszystko. Już wyjaśniam. Czukcza mówi, że tu na Czukotce zima trwa zaledwie dziesięć miesięcy, a potem to tylko lato i lato. I klimat tu jest rzeczywiście polarny.  Panuje tu wieczna zmarzlina, ale na te około 45, a maksymalnie 55 dni w lipcu i sierpniu, w mieście ziemia rozmarza na około 5-7 cm, ale tylko w ciągu dnia, co powoduje, że ulica jest bardzo błotnista, więc mieszańcy poruszają się po tych drewnianych chodnikach. Wtedy jak byłem, to w Anadyrze mieszkańców było około osiem tysięcy, a cały Czukocki Okręg Autonomiczny o powierzchni trzykrotnie większej od Polski liczył 17 tysięcy mieszkańców.

Anadyr to także port rybacki. Zawijają tu średniej wielkości statki rybackie. Czukczowie jako naród, jedyni posiadają pozwolenie na łowienie wielorybów. Władza – wtedy jeszcze radziecka – zezwalała każdej nadbrzeżnej obłasti – to polski odpowiednik gminy, na dwa polowania w ciągu roku na te ogromne pływające ssaki, ale tylko rdzennym Czukczom,  którzy mogą udokumentować, że mieszkają tu nieprzerwanie od co najmniej trzech pokoleń. Nasza ekipa została zaproszona na takie polowanie.
W morze wyruszyło osiem kutrów nie większych, jakie widuje się w Jastarni, czy Wejherowie. Permanentny smród zjełczałym tłuszczem wielorybim na kutrze, którego nawet niska temperatura nie jest w stanie zahamować, to jest to, co na wiele, wiele lat zawsze budziło we mnie wspomnienie tamtego polowania. W morze kutry wyszły o 3 nad ranem. Na łowisko dotarliśmy przed dziewiątą. Dopiero zaczęło się rozwidniać. Wszyscy na pokładzie wypatrywali wielorybów. W marcu tu na północy te ogromne ssaki przypływają na żerowisko. Żywią się krylem, którego jest tu w Morzu Beringa pod dostatkiem.
Po około trzech godzinach na którymś z kutrów dostrzeżono wieloryba. Wieść szybko się rozeszła po innych kutrach i wszyscy szyprowie momentalnie zaczęli zajmować swoje ściśle wyznaczone miejsca. Prowadzący polowanie kuter zbliżył się na odległość zapewniającą oddanie celnego strzału harpunem, i zobaczyłem jak długi na 3 metry drąg zakończony specjalnym ostrzem z zadziorami skierowanymi w przeciwną stronę, (ci co wędkują wiedzą o co chodzi) wbija się z dużą siłą w ciało wieloryba. Do harpuna przypięta jest długa na 100-120 metrów lina, a do liny przymocowane są trzy, cztery  puste beczki po paliwie o pojemności 200 litrów. Beczki te spełniają dwie role. Pierwsza to że pozwala to obserwować gdzie znajduje się ofiara, a druga, z pewnością ważniejsza, to taka że jeżeli wieloryb zejdzie na większą głębokość to wyporność tych beczek o wiele szybciej go zmęczy i doprowadzi do pochwycenia go przez rybaków. Ta nierówna walka trwała 6 godzin.
Martwą, około trzydziestotonową już ofiarę kutry holują do brzegu, gdzie pozostali na brzegu członkowie rodzin rybaków zaczepiają do liny kabestanu. Kabestan to taki kierat, gdzie albo za pomocą silnika spalinowego lub – częściej w tamtych czasach – siłą ośmiu silnych mężczyzn, wieloryb bardzo wolno jest wyciągany na plażę. Operacja ta wzbudza ogromne zainteresowanie zarówno u rodowitych mieszkańców tej surowej krainy, jak i u nielicznych przyjezdnych, bo turystów w tamtych czasach naprawdę niewielu tu docierało.
Po wyciągnięciu wieloryba na brzeg zaczyna się prawdziwa ekstaza dzielenia zdobyczy. Dowodzący polowaniem nadzoruje „rozbiór” tuszy i dzieli ją według ściśle określonej nomenklatury. Dostają swoją część rybacy biorący udział w polowaniu. Ale jest także rytuał obdarowywania mięsem i tłuszczem rodzin rybaków, którzy ponieśli śmierć w morzu. Świeży tłuszcz, o dziwo, nie śmierdzi. Ma trochę słodkawy „zapach”. Na wyrażenie mojego zdziwienia prowadzący polowanie wyjaśnił, że śmierdzi tak strasznie jak tran (starsi czytelnicy na pewno pamiętają ten zapach i smak) tylko to, co zdąży się zepsuć. Wielorybi tłuszcz myśliwi kroją bardzo ostrymi, długimi na metr, ni to nożami, ni maczetami na sześciany o boku mniej więcej 20 cm. Wiele obdarowanych osób już tu na plaży zaczęło jeść to, co dostali. Wielorybi tłuszcz przypomina żelatynową, dość ścisłą galaretę i jest biały. Nie mogłem wyjść z podziwu, że to im tak bardzo smakuje. Ja i moi koledzy z ekipy również zostaliśmy obdarowani takim plastrem i zachęcano nas do wspólnego ucztowania. Dano nam także do zrozumienia, że odmowa będzie ogromnym nietaktem z naszej strony. Ku mojemu ogromnemu zdziwieniu, nie było to tak tragiczne doświadczenia, jakiego się spodziewałem. Smakowało to mniej więcej tak, jakbyś szanowny czytelniku jadł masło.

Dzień tu w polarnej krainie trwa bardzo krótko. W marcu, kiedy byłem, wschód był o ok. 9.30, a zachód o ok. 14.30.
Rodowici Czukcze są bardzo gościnni. Na nasz widok nawet całkiem przypadkowo spotkani ludzie zapraszali nas do swoich domów.
Kolejnym punktem naszego pobytu była podróż nad cieśninę Beringa do miejscowości Naukan. Dojazd do tej miejscowości rosyjskim wozem terenowym, popularnym w Rosji „Uazem” zajął nam cały dzień, choć do przejechania mieliśmy około 350 km. Po drodze mijaliśmy dwie – trudno powiedzieć wioski. Ot po prostu kilka pobudowanych czum, a w każdym mieszkała rodzina dwu-trzy pokoleniowa. Wszyscy nas oczywiście gorąco witali i gościli. Wypytywano nas skąd przybywamy. Czukczowie, którzy już praktycznie nie posiadają własnego języka i mówią tylko po rosyjsku, ogromnie się cieszyli, że ja biały człowiek mówię do nich w ich języku. W jednej wiosce, w której gościliśmy, byliśmy jako pierwsi biali. Nigdy wcześniej tu nikt nie widział nikogo takiego (no po za tymi, których widywano w telewizorze).
U nas w Polsce wiele osób, kiedy trafia gdzieś na głęboką prowincję, używa określenia „pipidówek”. Tenże nasz rodzimy „pipidówek”, w porównaniu z tym, co zobaczyłem nad cieśniną Beringa to metropolia. Osada, w której mieszkało około 800-850 osób. Kilka sklepów z bardzo podstawowymi artykułami jedna – na wyrost powiedziane – knajpa i to wszystko. Żadnego hotelu. Mieszkaliśmy w domu wybudowanym z drewnianych bali u „gołowy”, czyli odpowiednika naszego sołtysa. Zeszliśmy nad brzeg i nasz przewodnik powiedział nam, że jak jest dobra pogoda, to widać wzgórza na Alasce.
Podstawowym produktem w diecie Czukczów znad cieśniny są ryby. Gotują oni z nich genialną zupę o nazwie „ucha”. Jest rzeczywiście świetna. Ja się nią zajadałem przez dwa tygodnie naszego pobytu. Oni jedzą ją przez 365 dni w roku.

Czukotka to chyba jedyne miejsce tak straszne, groźne i surowe, gdzie zimą temperatura spada do minus 65-70 stopni Celsjusza, ale z drugiej strony, najbardziej gościnne, serdeczne i radosne, do jakiego udało mi się dotrzeć w moich podróżach.

Na  koniec zacytuję fragment bardzo popularnej piosenki Czukczów. Przetłumaczona na język polski oczywiście straci rytm i rym, ale jakże trafnie oddaje klimat tego polarnego miejsca na naszej planecie: „Czukcza w czumie czeka na kwitnienie kwiatów. Kwitnienie nastąpi latem. I tylko lata na Czukotce nie ma”.

Janusz Wiechowski

Dostępność