Aktualności

1 lutego 2021

Jak garkotłuk z szefem kuchni, czyli skąd się wzięła Kalicińska.

– Kalicińska to chyba mieszka gdzieś tu niedaleko? – zapytała moja szefowa. – Owszem – odpowiedziałem – pod Korytnicą, jakieś pół godziny autem po wsiach. – Ją też znasz? Ty w sumie sporo znasz… – zamyśliła się. – Ano znam – przytaknąłem – a czemu pytasz? – Machnąłbyś jakiś felietonik o Niej, skąd tu się wzięła i  w ogóle…

Kalicińska wyszła z rozlewiska niczym boska Wenus z morskiej piany. Tak bym mógł do minimum skrócić historię mojego z Nią poznania. Stało się to faktycznie po jej głośnym debiucie „Domu nad rozlewiskiem”, kiedy to kręciłem się po rozległych okolicach redakcyjno-literackich pasąc Zielone Gęsi w srebrnych kałamarzach. Poznała nas, na szczęście była, wspólna znajoma, będąca wówczas redaktorką w poczytnym wydawnictwie i (za przeproszeniem) pyknęło od razu. Zakolegowaliśmy się i szybko urosłem nie tylko do roli redaktora i pierwszego czytelnika jej felietonów od bloga po facebook, ale co zaszczytne, po prostu kumpla. Mawiała i mawia, że jestem jej redaktorem naczelnym.

Po sukcesie trylogii rozlewisk i powrocie z Korei, gdzie rezydowała przy boku przebywającego na kontrakcie ukochanego, postanowiła dożyć lat nad rozlewiskiem właśnie. Z powodu braku takowego gotowca, oboje postanowili kupić połać ziemi na mazowieckiej wsi, wprowadzić koparki, buldożery, dźwigi, wywrotki i co się jeszcze dało, by wykopać, przedzielić groblami, zalać wodą i dożyć sobie na emeryturze wśród zwierzaków. Oczywiście domek stanął i owszem pod lasem, pomiędzy stawami, sadem, a rozległym warzywnikiem, z widokiem na poprzecinane miedzą pola. Pan inżynier, jak mawia o mężu Gośka, projektuje, majsterkuje i buduje w swoim przydomowym warsztacie, a ona ogarnia rewiry kuchenno-literackie. Jest zapaloną animalką (neologizm na potrzebę tekstu), która przygarnia, dokarmia, dogłaszcza, dopieszcza wszelkiej maści i gatunku stworzenia boże od bocianów po żyrafy. Oczywiście z braku żyrafy pozostają koty, psy, sarny, łosie, wiewiórki, pająki, kaczki, gęsi oraz setki innych rozmaitych  ptaszków. A wiedzę o skrzydlatych ma imponującą. Gdyby jednak jakaś żyrafa pojawiła się w okolicy, z pewnością miałaby pościelone w werandzie.

Pietrek, co robisz na obiad? Takim pytaniem zwykle zaczynamy naszą codzienną korespondencję na jednym z popularnych komunikatorów, kulinarne miniraporty z kuchennych codzienności. Ona kobieta gotująca, matka karmiąca, a ja kogut domowy też do kuchni ochoczy. Nie dajemy się jednak porównywać. O nie. Ona wszak finalistka kuchennego show w jednej ze stacji TV, znawczyni kuchni koreańskiej, łamaczka polskiej, eksperymentatorka marokańskiej. Lubię te nasze kulinarne rozmowy. Niemalże zawsze są tylko przyczynkiem, swoistym zahaczeniem się, by przejść na tematy ważniejsze, bardziej życiowe, problematyczne. Fajna, mądra babka i wspaniała przyjaciółka, na którą można liczyć bo w biedzie pomoże. Gdy jedzie do miasta często zajeżdża do mojej wsi i wiesza na klamce słoik z bigosem albo z kimczi. Ja jej ogórkowej czasem zawiozę, lub kilka porcji flaków.

Trzy lata temu zaskoczyła mnie telefonem (a oboje nie lubimy gadać przez telefon): – Wiesz Pietrek, Pan inżynier mi się oświadczył, przyjęłam. Zrobimy to w sierpniu, w Słupsku u Roberta Biedronia. Zostaniesz moją druhną?

Zgodziłem się i dzięki temu Jej biografowie w bliżej nieokreślonej przyszłości i o mnie wspomną. Byle tylko nazwiska nie pomylili. A i jeszcze jedno. Tak jak Agnieszka Osiecka dostała od Marka Hłaski maszynę do pisania, tak ja od Kalicińskiej maszynę do szycia. I  buty, i stare biurko, jednak o tym wspomnę inny razem.

Piotr Siła

Zdjęcie z archiwum pisarki.

Na zdjęciu, na tle zieleni, Małgorzata w kolorowych okularach i bluzce z połyskującymi napisami. Klęczy obok psa rasy owczarek niemiecki i głaszcze go pod szyją.
Dostępność