Pierwsze z Nim spotkanie to grudzień 1996 roku, prawie ćwierć wieku temu, pierwsze zetknięcie z Jego poezją, z Jego światem – Oratorium Bożonarodzeniowe „A kto się odda w radość” w Teatrze na Woli. Korcz, Majewska, Prońko, Wodecki, Skrzynecka, Bałata, podawali te songi tak, że zachwyciły one nieopierzonego osiemnastolatka. Zacząłem czytać, wchodzić w te przestrzenie, penetrować je, szukać. Pół roku później, pierwszego lipca 1997, spotkałem go na ulicy, przy Rondzie de Gaulle’a, parkował samochód i szedł w stronę Empiku. Podejść? Co powiedzieć? Odważyłem się, choć miałem przy sobie tylko notes, poprosić o autograf. – Coś Pan, Panie! – odpowiedział, wziął karteczkę i zamaszystym ruchem podpisał się na niej. Nie pamiętam, co powiedziałem, bo to było wydarzenie, które odjęło mi mowę i zmysły!
Na jakiś czas uśpiłem Go w sobie, powrócił dopiero w roku 2001, kiedy to postanowiłem z młodzieżą, z którą pracowałem wystawić montaż Jego wierszy. Spektakl, choć to za duże słowo, odniósł sukces i zajął II miejsce w Konkursie Teatrów Szkolnych w Warszawie. Może Go zaprosić? Napisałem mail. Na początku stycznia 2002 roku dostałem fax, pisany na maszynie, z odręcznymi poprawkami, w którym dziękował, że pochylamy się nad Jego twórczością, i „że Gwiazda Betlejemska wędruje od miasta do miasta i od serca do serca.” Po roku powróciłem do Jasełek z inną grupą teatralną, tym razem przyjął zaproszenie. Pojechałem po Niego autem, przywitała mnie żona, skromna, jakby wyciszona, ale jednak wypełniająca przestrzeń domu niezwykłym blaskiem, który roztaczała… To był jeden z najtrudniejszych, ale i najważniejszych dni w moim życiu. Podróż w tę i we w tę, spotkanie z młodzieżą. Wiersze czytała aktorka Zosia Saretok, a On opowiadał, opowiadał, opowiadał. O poezji, o miłości, o Irlandii… Wieczorem kolacja u Nich, w której wziął także udział ówczesny Duszpasterz Środowisk Twórczych ks. Wiesław Niewęgłowski. Była sola pod beszamelem, ziemniaki polane masłem z tartą bułką. I rozmowy, które windowały mnie na intelektualne wyżyny, dyscyplinując i zmuszające do wielkiego wysiłku bym „nadążył” za Nim. Później maile, pocztówki, życzenia, a ludzie ci stawali się coraz bliżsi.
I znów minął jakiś czas, może rok, może półtora. Pewnego dnia, wiosną 2005 roku, zadzwonił do mnie. Pamiętam, że byłem w jakimś markecie budowlanym i zaskoczony niewiele mogłem powiedzieć. A On po prostu zaprosił na swoje i Małgosi imieniny, ot tak, jak dobrych znajomych. Trzynastego lipca po raz pierwszy przybyliśmy na imieniny Poety i poetowej żony. Ponad setka gości: pisarze, aktorzy, muzycy, politycy i my z półtorarocznym synkiem Szymciem, który brylował (sic!) z Danutą Rinn.
Tak to się zaczęło. Takie były początki tej niezwykłej przyjaźni z Tymi niezwykłymi ludźmi, którzy nas przyjęli do siebie, do swojego ciepłego, otwartego Domu, do którego można przyjechać o każdej porze na herbatę, na pogaduchy, wpaść ot tak po prostu z dobrym słowem i po dobre słowo.
Nie mogę nie wspomnieć o Małgosi – żonie, która jest, jak pisał Gałczyński, matką, kochanką i muzą. Strażniczką i powierniczką domowego ogniska. To ona nadaje charakter temu domowi. Jeśli myślę o literackich małżeństwach w XX wieku to na myśl przychodzą mi Konstanty i Natalia, Hania i Jarosław, Julian i Stefania, Ernest i Małgosia!
Dziś mój przyjaciel Ernest Bryll kończy 86 lat, ale w Jego przypadku czas i wiek nie mają znaczenia, na Jego przykładzie udowodniłem bowiem tezę, że starości nie ma. Owszem są pewne ograniczenia wskutek „zużycia materiału”, ale młodość zaczyna i kończy się w głowie, a ta jest młodsza od głów moich równolatków. Pamiętam Jego siedemdziesiąte urodziny, osiemdziesiąte i kolejne, i tylko ja się zestarzałem, On trwa niezmienny.
Ekscelencjo, życzę Ci spokoju i zdrowia. Niech Cię omijają burze i niepokoje, a nasz wspólny patron Św. Patryk niech wspiera! Trzymaj się.
Tekst: Piotr Siła
